Prawo głosu jako przywilej

Przyczyną trwania naszego systemu jest jego zadowalające działanie. Wielu narzeka, ale nikt się nie buntuje. Panuje największa w historii wolność osobista, podatki są niskie, standard życia na tyle wysoki, na ile pozwala poziom produkcji, przestępczość spada. Dlaczego? Nie dlatego, że głosującymi są ludzie mądrzejsi, ten argument już obaliliśmy. (…) Otóż głosować, to znaczy dzierżyć władzę i to władzę najwyższą, od której wszystkie inne pochodzą, także i moja władza, pozwalająca mi zatruwać wam życie raz na dzień. Korzystanie z prawa wyborczego jest egzekwowaniem przemocy, bez względu na to, czy władzę polityczną sprawuje dziesięciu ludzi, czy dziesięć milionów. (…) Zarówno z powodów praktycznych, jak i matematycznie sprawdzonych przyczyn moralnych władza i odpowiedzialność muszą się równoważyć. Prawo do głosowania jest prawem najwyższym. Dlatego też musimy mieć pewność, że wszyscy, którzy je dzierżą, godzą się na podjęcie także najwyższej społecznej odpowiedzialności.
Żądamy, aby każda osoba, która pragnie sprawować władzę, narażała swe własne życie w imię dobra państwa. W ten sposób najwyższa odpowiedzialność jest zrównoważona najwyższym przywilejem. Sytuacja stabilna i doskonała.

Robert Heinlein, Kawaleria Kosmosu

W obecnym ustroju politycznym głosowanie jest obrzędem. Ustanowionych zostało wiele rytuałów, których nie dopełnienie profanuje celebrację, wybierani są specjalni przedstawiciele społeczeństwa, którzy są wtajemniczani w obrzędy i celebrują je, nad wszystkim czuwa centralna rada starszych zatwierdzająca wyniki głosowania, których rozważanie stanowi następny, jakże ważny etap duchowego oczyszczenia. Czy możliwe jest spojrzenie na wybory w sposób inny, niż quasi-religijny?

Rozważałem już niegdyś tę kwestię, ale podszedłem do niej wtedy jak heretyk, który dąży do zaprzeczenia jak największej ilości dogmatów, myśląc, że ich podważenie coś zmieni w istocie pojmowania danej idei. Moim ideałem były wybory ekskluzywne, pośrednie, nierówne, jawne i rozgrywane według ordynacji mojego własnego pomysłu, zwanej mniejszościową. Nie odniosłem się jednak do centralnego problemu, którym jest brak odpowiedzialności wyborców za swoje decyzje. Jak sprawić, by akt głosowania nie stanowił indywidualnej fanaberii, za której zrealizowanie nie ponosimy żadnych konsekwencji?

Najprostszym mechanizmem byłaby jawność wyborów połączona z publikacją wyników w internecie. W ten sposób każda decyzja wyborcza stawałaby się częścią naszego życiorysu, branego pod uwagę na przykład przez pracodawców. Ale to za mało. Rozważmy na początek sytuację idealną, czyli ustrój anarchokapitalistyczny, gdzie instytucje publiczne byłyby spółkami akcyjnymi z rozproszonym akcjonariatem.

W spółkach akcyjnych siła głosu zależy od tego, ile akcji posiadasz, a z prawa głosu korzystasz po to, aby dbać o swoją własność. Która jest twoją własnością dlatego, że przynosi ci zysk. Dbasz więc o to, by twoja spółka była w na tyle dobrym stanie, by mogła przynosić ci dochody z dywidendy lub wzrostu wartości akcji. Jeśli widzisz, że w spółce dzieje się źle, to możesz starać się wpłynąć na zarząd, próbować wybrać lepszy, a jeśli to niemożliwe, wycofać się, sprzedać swoje udziały. Nie każdy brałby więc udział w podejmowaniu decyzji na temat funkcjonowania instytucji publicznych, ale tylko ci, którzy byliby zadowoleni z kierunku zmian pod obecnym przywództwem, bądź ci, którzy mieliby możliwości i chęci ku temu, aby ten kierunek zmienić. Reszta wycofałaby się z udziału w życiu publicznym, lub skupiła na innej jego części, jeśli struktury władzy zostałyby odpowiednio głęboko zdecentralizowane.

Sądzę, że całkiem spora grupa Polaków aktywnych wyborczo, która uważa obecną ekipę rządzącą za bandę zdrajców opowiadających kiepskie dowcipy, tak właśnie by zrobiła, gdyby miała wybór, co pociągałoby za sobą różne konsekwencje finansowe i prawne. Ale ze wszelkich rodzajów odpowiedzialności najważniejsza jest tutaj odpowiedzialność fiskalna. Uważam, że ogromne długi, które zaciągnęła i nadal zamierza zaciągać koalicja PO-PSL powinny być spłacone przez tych, którzy na wymienione partie głosowali cztery lata temu i obecnie. Niestety, nie możemy się dowiedzieć, kto to był.

Nie toczymy żadnych wojen gwiezdnych i nie możemy przyznawać pełni praw obywatelskich tylko tym, którzy zechcieli wybrać się do odległej galaktyki, aby zabijać kosmiczne robale, tak jak to zostało opisane w powieści „Kawaleria Kosmosu”. Ale dług publiczny jest ogromnym realnym zagrożeniem dla przyszłości naszej gospodarki. I nawet, jeśli jawność wyborów połączona z osobistą odpowiedzialnością fiskalną za bilans budżetowy wydaje się komuś rozwiązaniem zbyt skrajnym, możliwe jest bardziej umiarkowane. Niech prawo głosu ma ten, kto kupi specjalną edycję obligacji skarbowych: dwudziestoletnich, o nominale dziesięć tysięcy złotych. Każdy, kto będzie głosował, będzie się musiał liczyć z tym, aby nasz kraj był finansowo wypłacalny za dwadzieścia lat. Korzystnym skutkiem ubocznym będzie przeniesienie zadłużenia państwa w bezpieczniejszy sektor – obligacjami będzie można handlować, ale wtedy stracimy swój głos na rzecz nabywcy. Takie rozwiązanie w prosty sposób uczyniłoby decyzje wyborcze bardziej odpowiedzialnymi. I wyeliminowało z procesu rozstrzygania o sprawach publicznych tych, dla których światopogląd pozostaje sprawą oderwaną od codzienności.

There are no comments on this post

Leave a Reply

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.