Kiedy katolicy staną się prakseologistami?
Wydaje mi się, co jest mało kontrowersyjne, że odległość od Prawdy, dystans, jaki ma do pokonania konkretna jednostka, aby stać się moralnie doskonalszą, nie jest w dzisiejszym świecie zależny od religii, a raczej od kulturowego tła, rzeczywistości społecznej, w jakiej znajduje się jednostka. Największe szanse na moralne i duchowe oświecenie mają mieszkańcy krajów o kulturze europejskiej o względnie wysokiej wolności gospodarczej, którzy mają jakąś łączność z kulturą i tradycją kultywowaną w danej społeczności. Nawrócenie nie oznacza oczywiście jakiegoś głębszego zakorzenienia się w strukturach społecznych, wręcz przeciwnie, może spowodować czasowe odosobnienie, tak więc ważne jest, aby upadek dokonał się w momencie bycia w sprzyjającej sytuacji życiowej. Istotne są również, rzecz jasna, zasoby materialne, które mogą pozwolić na przeznaczenie określonej ilości czasu na rozwój wewnętrzny.
Ważne jest też, czy rozwój ten odbywa się już w tej chwili. Czy ktoś jest szczerze oddanym swojej wierze katolikiem, sikhem czy satanistą. Czy wiara jest dla niego instrumentem podwyższania swojej pozycji społecznej, czy narzędziem wewnętrznego samodoskonalenia, drogą do tego, aby, słowami Timothy’ego Leary „podłączyć się, dostroić i odpaść”. I od roli przywódców duchowych, którzy będą mieli ogromny wpływ na to, jak prędko członkowie europejskiej kultury staną się zwolennikami tworzenia światopoglądu filozoficznego wyzwolonego spod ciasnych, historycznych uwarunkowań – jak również na to, o co ten światopogląd zostanie oparty.
Co należy z katolicyzmu bezwzględnie i jak najszybciej wyrzucić? Co jest najbardziej szkodliwe psychologicznie i społecznie? Z pewnością sama koncepcja zła. Chrześcijaństwo, podobnie jak Judaizm i Islam, odziedziczyło po Zoroastryzmie przekonanie, że metafizyczne korzenie siły niszczenia tkwią poza człowiekiem, że wszystko to, co sprawia, że ponosimy wewnętrzną klęskę w walce ze sobą jest uzależnione od zewnętrznego, nieokiełznanego żywiołu. Grzech to idea, której nie możemy się oprzeć z powodu samego faktu, że już wcześniej zgrzeszyliśmy, a nawet jeśli nie, to zrobili za nas to pierwsi ludzie. Jedyną drogą do wyzwolenia z grzechu jest kontakt z duchownymi, ale nie dostarczają oni zbyt wielu wskazówek co do tego, jak się można przed niegodziwością uchronić, co można jednak zwalić na karby braków organizacyjnych. Większym problemem jest sama definicja złwewnętrzych czynów, odnosząca się głównie do zachowań. Jeśli rozważa się intencje czynów, to tylko jako przyczynę zachowań. Z tego wynika również specyficzne rozumienie dobra i szczęścia – prawe życie dla katolika polega na odwróceniu się od pokus, skupieniu na wewnętrznym przeżywaniu łączności z Bogiem przez sakramenty. Co zostało rozwinięte przez artystyczne wizje niebiańskiego porządku – stany obojętnej błogości, bezruchu.
Grzech jako zło „zewnętrzne” jest więc z pewnością przereklamowany jako przyczyna naszych życiowych niepowodzeń. Zauważa to psychologia pozytywna, tworząc badania na temat cech, które wewnętrznie mogą uruchamiać w nas odczucie spełnienia, zaangażowania – niezależnie od tego, jakie wywołują zachowania: nadziei, mądrości, przekonania o własnej skuteczności, kreatywności emocjonalnej. Pożądane ze społecznego punku widzenia zmiany w jednostce są tutaj daleką konsekwencją określonych stanów wewnętrznych. Które, bez wątpienia, kształtowane są w toku interakcji społecznych. Rzecz jasna, taka antynomia byłaby herezją kilkaset lat temu, współczesny katolik nie zawsze zobaczy w takiej perspektywie coś dziwnego. Ale jest parę rzeczy mniej oczywistych.
Właściwie to nie ma nic zaskakującego w poszukiwaniu zła wewnątrz swoich myśli, dbaniu o odpowiedni kierunek naszych skojarzeń, które wytwarzają bieg myśli i czynów. Mimo wszystko, jest to cokolwiek ambitne, człowiek nie zaangażowany gorliwie w praktykowanie jakiejś religii nie będzie tego poszukiwał. Dlatego, że traktujemy to jako „przybudówkę”, dodatek do sprawnie funkcjonującego systemu motywacyjnego. „Początkujący” grzesznik ma skupić się na zewnętrznych symptomach swoich niedoskonałości. Na przykład, zwalczając w sobie chciwość, czyli dążenie do gromadzenia w swojej przestrzeni prywatnej nie koniecznych dla funkcjonowania zasobów. Nie za wiele uwagi skupia się na tym, aby chciwość była zastępowana przez hojność – chęć dzielenia się nawet tym, co nam potrzebne z tymi, którym jest to potrzebne bardziej. Uważa się, że to może przyjść później i jest trudne. A uważają tak ci, którzy sami w takim skrzywionym wewnętrznym stanie się znajdują. Z drugiej strony, to przede wszystkim kwestia rozłożenia akcentów, tak wiele mogłoby się poprawić w stanie duchowym katolików, gdyby tylko kaznodzieje zmienili nieco tematykę swoich wystąpień w odpowiednim kierunku.
Być może w ten sposób będzie przebiegać ewolucja katolicyzmu w stronę nowego, humanistycznego systemu religijnego, o czym świadczy rosnąca popularność idei św. Franciszka z Asyżu. Decentralizacja i rozpad staną się możliwe dopiero wtedy, gdy „robota zostanie wykonana”, a więc wtedy, kiedy Kościół przestanie swoimi naukami de facto gorszyć ludzi.